środa, 12 kwietnia 2017

Sheala miała wypadek

Wypadek odbył się, niestety, z udziałem rozpędzonego pocisku o wadze dwudziestu pięciu kilogramów, który lecąc galopem z górki wyhamował jej w zadzie.


...


...


...




Panda. Ty jełopie.




Sheala zapiszczała - przypominam, że ten pies rzadko piszczy - odgoniła Pandę i przerażona truchtała to w stronę samochodu, to do nas, szukając wsparcia. Obmacana nie zasugerowała bólu, więc poszliśmy kawałek dalej, żeby zobaczyć, czy porusza się normalnie - nie licząc lekko podkulonego ogona, wszystko było w porządku, a ogon zwaliłam na ból po urazie. W drodze do domu dostała pozwolenie na siedzenie między moimi nogami, zamiast z Pandą w bagażniku, cieszyła mordę i wydawała się odprężona. W domu zajęliśmy się kleszczoplagą (ponad osiemdziesiąt pajęczaków) i nie zauważyliśmy niczego specjalnie niepokojącego.


Następnego dnia musiałam odbyć rano rundę po lekarzach i odstać swoje w szpitalnych kolejkach, więc po szybkim siku zobaczyłam się z dziewczynami dopiero po południu. Suka wciąż dziwnie nosiła ogon, unikała karesów Pandy, ale ponowne macanie nie ujawniło opuchlizny, Szilutek nadal nie zasugerował, że coś boli. No nic, może stłuczenie, w końcu jak mi czasem mój Artysta Zniszczenia przygrzmoci, to trzy dni chodzę zgięta w pół (zanim zapali się Wam lampka "przemoc w rodzinie" - małżonek mój należy do osób, które niosąc krzesło potrafią odwrócić się gwałtownie, żeby powiedzieć coś idącej za nim osobie i całkiem niezamierzenie skosić ją tym krzesłem). Zajęłam się swoimi sprawami, ale coraz bardziej niepokoił mnie sposób noszenia ogona i "smutne uszy". Kiedy B. wrócił do domu oba psy ucieszyły się jak zwykle. Histeryzujesz, rzekłam sobie i zajęłam się mierzeniem formy do szelek. Poprosiłam B. o pomoc, B. poprosił Shealę o siad, Sheala zrobiła stójkę. Nic takiego, suseł i stójka to jej ulubione ćwiczenia i dość często proponuje je nam w zamian za siadanie, zwłaszcza, jak ktoś ma smaczki. Dopiero później, kiedy przypomniałam sobie tę sytuację, zauważyłam, że suka w ogóle unika siadania. W końcu, z wrodzoną sobie subtelnością, to B. wziął się za macanie ogona, odgiął go, suka zawyła i uciekła. Aha. No to weterynarz.


Dziś rano z kolei do mojego zmartwienia doszedł kolejny powód, zmieniając je niemal w przerażenie - Sheala unika załatwiania się, a kiedy już musi-musi robi to w sposób bardzo nietypowy, nie odgina ogona (jeśli jest złamany, to może po prostu nie może?) i widać, że sprawia jej to dyskomfort.


Weterynarz.

I tu, moi drodzy, zaczyna się cyrk. Otóż miasto moje ukochane charakteryzuje się tym, że weterynarzy ma po trzech na rogu, przy czym dla większości mój owczarek to "taki duży pies!" (trzydzieści, krówa, kilo, już bez przesady, sama ją podnoszę, znoszę i wnoszę, jeśli muszę, a o ile dobrze widzę, nie macie na drzwiach ogłoszenia "przyjmujemy tylko miniaturki") i wszystko poza szczepieniem i odrobaczaniem wydaje się stanowić wyzwanie (hejt on: jesteś WETERYNARZEM, jeśli jeszcze tego nie odkryłeś, ta praca WYMAGA również wysiłku fizycznego, skoro to cię przerasta i nie chcesz leczyć niczego powyżej pięciu kilo, toś wielka cipa na nogach, a nie weterynarz! hejt off.). Nasuwa to pewne niepokojące podejrzenia w temacie dbania o swoje zwierzęta tych tabunów przewalających się po chodnikach z haszczakami i blabladorami i ttb wielkości bawołu - bo w temacie opieki nad zapłotowymi onkami nie mam wielkich złudzeń. Czy mam rozumieć, że są doskonale zdrowe (biorąc pod uwagę zaobserwowane guzy, kulawizny i inne cuda, raczej nie), czy że weterynarze doznają szoku poznawczego pięć razy dziennie przy co drugim pacjencie? Normalnie Marceli Szpak dziwi się światu.




 

Ale, jak już odbębnisz rozmówki o gigantyzmie swojego psa, to czeka cię kolejny problem. RTG. Oferuje je co drugi gabinet, przy czym nie znalazłam jeszcze takiego, który robiłby je w jakości będącej faktycznie podstawą do diagnozy, a nie wróżenia z fusów. A jeszcze byłoby sympatycznie, gdyby nie rąbał w psa pełnej narkozy z zapasem, bo się bestia zerwie i pożre. A na koniec byłoby PRZESYMPATYCZNIE, gdybym to zdjęcie dostała do łapy, a nie tylko usłyszała "brak zmian patologicznych". Bo wiecie. Ja tak jakby za to zdjęcie zapłaciłam, pani negocjowalnego afektu twoja mać.


Martwię się. Boję się, że uszkodzenie nie jest w samym ogonie, tylko gdzieś w odcinku lędźwiowym kręgosłupa, albo w miednicy. Albo i tu, i tu. Że znów zobaczę zdjęcie wykonane chyba kartoflem, z którego może i da się odczytać złamanie/przetrącenie/nie mam pojęcia co ogona, ale nie pokaże zmian w kręgosłupie, które mogą wyjść później. Boję się, że gabinet, który mi polecono i do którego zamierzam iść wywoła u mnie opad rączek - dzwoniłam, umówiłam się, pytałam o jakość sprzętu, niby wszystko cacy, ale przez telefon można powiedzieć wszystko.


Mam wielką nadzieję, że okażę się po prostu wielką histeryczką, pies dostanie serię zastrzyków przeciwbólowych i przeciwzapalnych i na tym się cała przygodna skończy.


Oby.

7 komentarzy:

  1. Borze szumiący, gdzie Ty mieszkasz, że z weterynarzami takie cyrki?
    Mam nadzieję, że Szilutek szybko dojdzie do siebie i ostatecznie okaże się, że to tylko mocne stłuczenie, a nie jakiś poważny uraz. Zdrowia dla pani suki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie urazy niestety się zdarzają, także głowa do góry :) Oby to tylko było jakieś stłuczenie i Szila dojdzie do siebie.
    Zdrówka życzymy ;)
    Tteż kiedyś to przechodziłam z wetami, badanie ONka na odległość, strach przed psem i cała otoczka. Aż znalazłam bardzo dobrą wetkę, noo ale kilka lat mi to zajęło.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nadal Źle piszesz imie SZILI

    OdpowiedzUsuń
  4. Prawidłowo pisze się to "Cipenty" ;D

    OdpowiedzUsuń
  5. Owczarki niestety lubią się bawić jak pijane bizony...

    OdpowiedzUsuń
  6. OMG aż mię się krew zmroziła w żyłach - siriusli, co te wety? Korespondencyjnie uczęszczali?
    Straszna kapa, mam nadzieję, że skończy się na strachu. Ale na przyszłość poszukałabym kogoś kompetentnego w ościennych miastach, bo naprawdę :/

    OdpowiedzUsuń