Wyobraźcie sobie, że tym razem udało mi się trafić na gabinet robiący zdjęcia w jakości zdjęcia, a nie dzieła sztuki pięcioletniego Bobusia. Wprawdzie jak poszłam z Szilutem (pierwszy raz mogłam być z psem - serio, chyba pokocham tego weta) to moim oczom ukazał się sprzęt sugerujący przetrwanie wielu ciężkich lat i zaklęłam w duchu, ale nie! Sprzęt niech sobie wygląda jak pozostałości z radzieckiego czołgu, skoro zdjęcia miód-malina. Ba, pies był przytomny, technicy sprawni i kompetentni, zdjęcia w pół godziny i nikt, ale to NIKT nie zrobił "ojej, taki duży pies", a do tego lecznica, choć zajmująca nie najlepiej do tego przystosowane pomieszczenia, była wyjątkowo sensownie zorganizowana. Och-ach <3
Cipenty, mimo bardzo niepokojących objawów, okazał się pieskiem niepołamanym, a jedynie stłuczonym. Doceńcie kunszt Pandy - zero obrzęków, zero śladów, a jej ofiara z trudem chodzi - ależ panie sędzio, ja nic nie zrobiłam!
Biedna Sheala, u weterynarza przeżywała ciężkie chwile, bo trzeba było ją dokładnie obmacać, a psiura z kolei zamiast od razu sygnalizować, że boli, to tylko coraz rozpaczliwiej patrzy mi w oczy. Moje słowo to jednak ciut za mało dla lekarza, który ma władować w psa ileś zastrzyków, więc się futrzak trochę nacierpiał. Przy okazji - nie wiem, kiedy byłam ostatnio tak zawstydzona, bo jestem głęboko przekonana, że na początku nikt nie uwierzył, że to nie ja zasadziłam suce kopa w dupę, tylko wjechał w nią drugi piesek. Nie mam żalu, gdyby nie Panda też bym chyba nie wierzyła. Cóż, kilka serii zastrzyków i dzisiaj Szilutek zachowuje się niemal całkowicie normalnie, jedynie chroni nieco ogon i nie chce bawić się z Wilczastym Złem.
Żeby nie było za różowo, niestety RTG wykazało, że biodra Sheali wcale nie są tak ładne, jak zapewniał mnie inny weterynarz. Fantastycznie...
Poprosiłam o morfologię i biochemię - wyszło idealnie. No to super, pogratulowałam sobie w myślach, zapakowałam mojego pieska do bagażnika z miłym uczuciem, że jak się coś nie pierdyknie, to mamy jeszcze ładnych kilka miesięcy do następnej wizyty, a co by się miało pierdyknąć?
Tja.
Jakoś w sobotę obcinałam suce pazury i kłaki wystające spomiędzy palców (te z wierzchu, nie od spodu). Pazury to koszmar, ale z kłakiem nigdy problemu nie było - tym razem był. Sheala szarpnęła łapą w momencie, kiedy odcinałam przytrzymywane pasmo, luźna skóra spomiędzy palców się naciągnęła i nożyczki - super ostre, fryzjerskie nożyczki - dość brzydko ją skaleczyły. Oczywiście natychmiast poczułam się jak oprawca. Zasięgnęłam szybkiej porady, odkaziłam, posmarowałam żelem przyspieszającym gojenie, chuchałam, dmuchałam, obserowałam, goiło się ślicznie. Do momentu, kiedy Szilutek popatrzył, pomyślał i na moich oczach capnął odstający kawałek skóry i pociągnął.
"Jak z niewielkiej rany zrobić wielką" - seminarium poprowadzi specjalista od samookaleczenia.
Od tamtej pory suka popyla w coraz zmyślniejszych opatrunkach i rana nawet się goi, nawet bardzo ładnie, nawet całkiem szybko, dopóki opatrunek nie weźmie i nie zniknie. Wtedy - cóż lepszego, niż rozdziamać na nowo? Niemniej jest postęp. Ale, ale, zapytacie, jakim cudem Szilopies, Cipenty, Pierdoła Stulecia zdejmuje opatrunki? Przy pomocy otwieracza do wszystkiego. Tak, zgadliście. Pandy.
[caption id="attachment_434" align="aligncenter" width="397"] No siema.[/caption]
Natomiast trzeba przyznać, że jest pewien aspekt życia, w którym Sziluszek nie jest ani trochę pierdołowaty - złodziejstwo. Sziluszek kradnie jedzenie, ale nie jak jakiś standardowy Fafik, że zwinie sobie zapomnianego kotleta ze stołu. O nie. Sziluszek wyciąga z pełnego zlewu miskę, w której było coś wartego uwagi, a należy zaznaczyć, że wyciągnięcie zębami miski pełnej wody, często gęsto ceramicznej, nie jest łatwe. A prawdziwą wirtuozerią jest nie uronienie z tej miski ani jednej kropelki - w każdym razie do momentu, kiedy miskę doniesie się do przedpokoju. Tam - chlu! Sziluszek kradnie torebki cukru i mąki. Zdejmuje garnki z kuchenki. Mało tego - założyliśmy bramkę w kuchni, żeby psita nie mogła wejść. Pfff, też mi problem, psita otwiera bramkę z haka.
Nie wiem, co tak rozwinęło jej wewnętrznego złodzieja, że z pieska, który zje zapomniane ciasto ze stołu, ewoluowała w wyspecjalizowanego poszukiwacza żarcia. Czekam, aż znajdę pod jej posłaniem komplet wytrychów.
A po co to wszystko piszę? Ano po to, żeby pochwalić się ostatnim wyczynem Sheali. Bo widzicie, mąż mój regularnie oddaje krew, osocze, płytki i co tam jeszcze się po krwiobiegu pałęta, a co za tym idzie, dość regularnie dostaje czekoladę. Ostatnio się wycwanili i dają większość gorzkich, które jakoś niespecjalnie cieszą się naszym zainteresowaniem. Więc wrócił ostatnio mąż mój do domu, spojrzał i zapłakał. Sheala - piesek, który potrafi zgubić się za krzakiem, moja życiowa melepeta, z którą można bawić się w ganianego wokół stołu jak w Tomie i Jerrym, sierotka, którą regularnie trzeba wyciągać, podnosić, pocieszać i kochać - ten właśnie piesek wyjął sobie z biurka tekturowe opakowanie z gorzkimi czekoladami, otworzył je, rozpakował wszystkie tabliczki (70%) i zjadł. Według doktora Googla - dawka spokojnie śmiertelna.
Późny wieczór. Ja poza domem. Mąż wypił piwo, ja prawka nie mam (i dziękujcie Opatrzności), żeby jechać do weta, trzeba by zaangażować osoby trzecie. Telefon do mnie, ja - nieświadoma tego, jakie stężenie teobrominy piesek sobie zafundował - proszę, żeby spróbował wywołać wymioty. Zadanie niełatwe, bo zapewniam, że jak Cipenty coś zje, to łatwo nie odda. Szczęściem w nieszczęściu, małżonek doczytał, przeraził się, zadzwonił ponownie, żeby powiedzieć mi, co myśli o moim pobycie poza domem w tak dramatycznej chwili ( Szila umiera, a ciebie nie ma! ), po czym wlał w psitę niemal butelkę wody utlenionej. Psita powiedziała - spoko. Czekolada zostaje. O nie, powiedział małżonek, po czym dołożył sody oczyszczonej. Psita nic już nie powiedziała, ale czekolady nie oddała. Mężczyzna mojego życia dołożył pieskowi jeszcze kapusty kiszonej. Piesek nic. Ale, ale... Minęła chwila, piesek beknął, po czym prosto na wyprane posłanie walnął stertę piany godną eksplodującej pralki. Za pianą poszła czekolada.
Ku naszej wielkiej uldze, następnego dnia pies był nówka sztuka, bawmy się, chodźmy gdzieś, nakarm mnie, siema Panda! Przyznam, że jestem trochę w kropce, bo zastanawiam się, kiedy ten szkodnik nauczy się otwierać lodówkę.
Szila mówi, że niczego nie żałuje.