czwartek, 2 kwietnia 2015

Przydługa historia pewnego spotkania.



To nigdy nie miała być Szila.
Kiedy postanowiliśmy z narzeczonym, że po ślubie zamieszka z nami pies, od razu wiedziałam, że będzie to dorosły pies ze schroniska, najlepiej "rasowy kundel", bez rzucających się w oczy konotacji z popularnymi rasami. Hodowla i rasowiec były brane pod uwagę, ale stanęło na schronisku. Przynajmniej na początku. Bardzo trudno było mi sprecyzować czego chcę, choć doskonale wiedziałam, co absolutnie nie przejdzie. Nie do przyjęcia były:
  • duża lękliwość - mój tryb życia niekoniecznie uszczęśliwiłby psa o kruchej psychice;
  • husky i im podobne prymitywy - teoretycznie są to rasy, które same podejmują decyzje, a moja wewnętrzna despotka uważa, że nie ma takiej opcji;
  • małe pieski - choć bywają fenomenalnymi, wygodnymi w transporcie i względnie łagodnymi dla kieszeni przyjaciółmi, to od zawsze lubię duże psy (choć zdroworozsądkowo miałam zamiar ograniczyć się do futra średnich gabarytów);
  • psy nienastawione na człowieka, a najarane na otoczenie lub inne psy - jest to cecha, która mnie zwyczajnie wnerwia i o ile mogę ją tolerować u jakiegoś psa, o tyle u mojego jest nie do przełknięcia;
Postanowiłam być mądrą dziewczynką i poznać ewentualny nabytek, dlatego kilka miesięcy temu zaczęłam wolontariat w schronisku. Od razu zaznaczam, że schronisko jest całkiem porządne, psy w boksach mają czysto i częściej dostają do jedzenia surowe mięso niż chrupki, pracownicy dbają o nie na ile im na to pozwala czas, weterynarz jest kilka razy w tygodniu i tak dalej. Jeśli w jakimś boksie zwiększy się napięcie, lub zacznie konkurencja o michę, to lokatorów czeka natychmiastowa przeprowadzka, nie ma mowy o tym, żeby słabsze psy były regularnie gnojone przez silniejsze. Zdecydowanie nie należę do tego rozegzaltowanego grona panienek, które na widok naszych lśniących schroniskowców wybuchają łez potokiem. Pozwolę sobie nawet na niepopularne stwierdzenie, że nasze psy lepiej mają w schronisku niż w byle jakim domu. Oczywiście, wiadomo, że dobry dom jest pożądany, a niektóre burki znacznie gorzej znoszą życie schroniskowe niż inne, ale "Arka" nie ma nic wspólnego z ponurym obrazem udręczonych psiaków za kratkami.
Pierwszym psem, którego dostałam do wyprowadzenia była właśnie suka w typie owczarka niemieckiego - moja piękna Szila. Cieszyła się szczególną sympatią pracowników, rozpierała ją energia i wszystkim zależało na dostarczeniu jej regularnego ruchu. Uznałam, że jest prześliczna i, że nigdy w życiu jej nie wezmę, bo nie chcę ON-ka z pseudo (na bank nie jest efektem rzetelnej pracy hodowlanej). Wzięłam ją na spacer na 20 metrowej lince - niech się wylata. Pilnowała się, dość szybko zaczęła wracać na zawołanie, ale nie wykazywała żadnego uczuciowego zainteresowania mną i była dość flegmatyczna. Nie polowała, sarny i zające mogły się zrywać co pięć metrów i miała je gdzieś - fenomenalne. Wróciłam, wyprowadziłam jeszcze dwa psy - przeuroczą, czarna, terierowata suńkę, którą uznałam za ciekawy materiał do rozważenia - energia, brak strachu przed wodą, nastawienie na człowieka, niewielkie gabaryty i brak pretensji do rasowości - niemal ideał i rudą, niedużą mieszankę z odległym echem amstaffa, prześliczną, przymilną i tak naładowaną energią, że nigdy już nie nazwałam jej inaczej niż Piesek z Szajbą. 

Ruszże się, kobieto!
Kolejne dni, kolejne psy i zawsze wśród nich Szila. Właściwie mogę powiedzieć, że zanim się rozejrzałam, już pracownicy wybrali mi psa. Trochę niechcący, no ale. Wytworzyła się między nami jakaś więź, poprawiała się ze spaceru na spacer, Szila zaczęła się zmieniać, a mnie dręczyły stada dylematów i wątpliwości. Bo duża, bo diabli wiedzą co z jej stawami, bo zdarza się jej kuleć na przednie łapy, bo owszem, słucha, ale ma mnie w uczuciowej dupie, bo olewa zabawki, bo kątowanie ( napisano o tym już wszystko, co się dało...) bo, bo, bo... Ale przyszedł moment, kiedy suka zaczęła cieszyć się na mój widok, kiedy wspólna praca zaczęła ją bawić i tym, co męczyło mnie najbardziej, stała się niepewność, czy ktoś nie weźmie jej przede mną ( nie mogłam wziąć jej przed przeprowadzką, a przeprowadzka była oddalona w czasie ). Trzeba Wam wiedzieć, że ON-y i onopodobne są wybitnie pożądane w naszym schronisku jako psy na wieś, a nieszczęsne kątowanie Szili budziło tym większe pożądanie, bo jak "tak nisko wlecze dupę" to powód do szpanu przed całą gminą. Poza tym suka, mimo że składa się głównie z wad postawy, jest bardzo ładna i po prostu przyciągała wzrok. Na szczęście pracownicy schroniska byli po mojej stronie i w cale nie spieszyło im się oddawać panny gdziekolwiek, byle poszła.

Jakość tragiczna, ale mina wspaniała - musiałam.
W międzyczasie wynikły pewne problemy, które sprawiły, że wzięcie Szili nie wydawało mi się takim znów cacuchnym pomysłem jak wcześniej, ale jak mogłabym jej nie wziąć... Miotałam się strasznie, problemy zaczęły się rozwiązywać, ale niepewność pozostała.  Decyzję pozostawiłam narzeczonemu (obecnie znanemu jako Ukochano Pańcio i Prywatny Bóg Imprezy Szilopsa). Niezbędne rzeczy kupiłam dawno temu, leżały w schronisku, gdzie zaanektowałam pół magazynu z karmą, na swoje buty, kurtki, zabawki Szili, jej smycz, obrożę, kaganiec, smaczki itd., więc problemem było jedynie CZY oraz, jeśli tak, to KIEDY.
Ostatecznie, dzięki mojemu wspaniałemu prawie-mężowi Szila zamieszkała ze mną 8 marca tego roku. Jest wcieleniem łagodności i słodyczy, ale dzień po dniu udowadnia mi, że jeszcze wieeele nauki przede mną.

Piszcząca piłeczka i maczanie łapek - dwie największe rozkosze spacerowe.
A tak na marginesie - Szilą została nazwana w schronisku. Nie będąc jej panią nie chciałam jej zmieniać imienia, a teraz już obie przyzwyczaiłyśmy się do "Szili".