czwartek, 1 października 2015

A jak tam z posłuszeństwem?




Zapytał mnie któregoś razu Pan-Od-Waty-Cukrowej, kiedy łaziłam z Shealą po wesołym miasteczku pokazując suce iskry, zasuwające wagoniki i całe masy dzieci.
- Nieźle - powiedziałam, przekonana, że w porównaniu z uśrednionym miejskim Azorem, Sheala jest ostoją spokoju, posłuszeństwa i skupienia na przewodniku
Niestety, Pan-Od-Waty-Cukrowej okazał się też Panem-Który-Przeczytał-Książkę-O-Psach
- To pani każe jej usiąść.
- Wie pan, to dla niej zupełnie nowa sytuacja, oczy ma dookoła głowy, nie chciałabym spalić sobie komendy...
Ale pan podziobał mnie w ambicję i koniec końców kazałam suce usiąść. Suka usiadła, aczkolwiek niechętnie i opieszale. No i się zaczęło. Otóż:

  • Pan posiadał od szczeniaka sheltie, lub raczej coś koło tego, bo w moich okolicach łatwiej o jednorożca niż rodowód ZKWP
  • Pan przeczytał KSIĄŻKĘ O PSACH.
  • Pan nauczył swojego psa wszystkiego, ale to wszystkiego, ale to wszyściusienieńkiego.
  • Pies odwołał się od suki w cieczce, więc Pan uznał, że oto praca zakończona, Święty Graal zdobyty, laur zwycięstwa przyrósł do skroni.
  • Pan udzielił mi wielu światłych rad
  • Tak uczciwie przyznam, że jeśli Pan nie koloryzował, to miał posłusznego psa, choć robił masę głupich rzeczy i hołdował różnym kynologicznym mitom.

Niestety, jestem stworzonkiem o zdecydowanie zbyt małym dystansie do świata, więc ta rozmowa, skądinąd utrzymana w stosunkowo uprzejmym tonie, z taką tylko dawką protekcjonalnego traktowania mnie, jaką Pan uznał za stosowne mi zaaplikować, straszliwie mnie rozsierdziła. Pożarłam moją watę ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem, niż zwykle i poszłam z psem na nasz standardowy wielki skwer, na którym był kiedyś park, ale potem go wycięli, a teraz znów sadzą, whatever. Puściłam psa i przeżuwałam w milczeniu moją porażkę wychowawczą i brak elementarnej wiedzy z KSIĄŻKI O PSACH, a Sheala znalazła sobie spanielka do zabawy i radośnie zapierdzielała wte i we wte. I wtedy to zrobiłam. Postanowiłam zawołać Shealę, a ona postanowiła mnie olać. Raz, drugi, trzeci. Oczywiście, nie wpadłam na najbardziej oczywistą rzecz na świecie i nie zaczęłam jej uciekać, co jak dotąd było stuprocentowym sposobem na zwrócenie uwagi mojego psa - na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że mózg mój zużywał całą moc obliczeniową na przerabianie rozmowy z Panem-Od-Waty-Cukrowej. Co uzyskałam? O, cudowne rzeczy:

  • Sheala mnie olała.
  • Sheala odbiegła na chwilę od spanielka, żeby pogonić biegacza, który rzucił mi spojrzenie potwierdzające wszystko co rzekł Pan-Od-Waty-Cukrowej, a ja musiałam się z nim zgodzić.
  • Sheala wpadła na Właścicielką Spanielka, Właścicielka pierdzielnęła paszczą o trawę, Sheala przekoziołkowała jakieś dwa metry, po czym zerwała się i kontynuowała zabawę.
  • Właścicielka podniosła się na kolana i kiwała się tak z minutę, zanim odzyskała zdolność zlokalizowania i utrzymania pionu.

Wreszcie złapałam sukę, zgarnęłam ją na smycz, powstrzymałam się od pierdzielnięcia nią o ziemię, lub drzewo, lub cokolwiek, byle twarde, wygłosiłam litanie przeprosinową do Właścicielki Spanielka i usłyszałam:
- O, proszę się nie przejmować. Widzę, że tak samo się słucha jak mój. - Bo trzeba Wam wiedzieć, że Właścicielka Spanielka też próbowała go odwołać.

Lekko zduszonym głosem wygłosiłam ponowne przeprosiny, wymówiłam się od puszczenia psów ponownie luzem i oddaliłam się w kierunku domu, wykorzystując całą siłę woli, by nie kopać suczego zadu za każdym krokiem i nie wepchnąć jej pod, na przykład, rozpędzony pekaes. Ale chciałam, uwierzcie mi, bardzo chciałam i niech pierwszy rzuci kamień ten, kogo jego pies choć raz nie doprowadził do furii.


Szłyśmy tak sobie, ja - dławiąca się porażką i pies - lekko skołowany, ale niezbyt zmartwiony, kiedy przybiegł do nas owczarek niemiecki miniaturka (serio, serio) i fruwał wokół nas, a jego pan go nie mógł odwołać. Jako, że byłam wyjątkowo przyjaźnie nastawiona do wszystkich, którzy mają problemy wychowawcze z psami, zaproponowałam, żeby pan mi potrzymał Shealę, a ja w tym czasie złapię jego psa. W tym momencie Sheala nieco ostudziła mój gniew, bo uznała, że hola, hola, ten obcy kolo na pewno nie będzie jej trzymał i zaczęła się miotać jak dzika chabeta. Przyznając w duchu, że mój pies ma jednak pewne zalety i może nawet wyróżnia mnie z tłumu potencjalnych przenosicieli żarcia, złapałam jedną ręką za smycz Sheali, drugą za szelki fruwającego onka w miniaturze (na marginesie: to zabawne, jak poprawia mi się koordynacja, kiedy mam dość wszystkiego i chcę się tylko położyć - na co dzień jestem straszliwą łajzą), pokonwersowałam minutkę z Panem-Którego-Pies-Też-Go-Olał, przeszłam jakieś pół kilometra i objawiło się zbawienie w postaci mojego męża, którego telefonicznie poinformowałam wcześniej, że jak nie wyjdzie mi na spotkanie, to nie obiecuję, że dotrę do domu z całym psem, bądź w ogóle psem jakimkolwiek. Uff.


Po tym zachwycającym spacerze moja opinia o mnie samej, jako przewodniku bardzo ucierpiała. Przestałam ufać Sheali, przestałam z nią ćwiczyć na jakiś czas, bo po prostu ledwo mogłam na nią patrzeć. I tak, wiem że wina leży we mnie, jednak to marna pociecha. Kiedy w końcu udało mi się pokonać ból odwłoka okazało się, że kosmici podmienili mi psa, gdyż:

  • Sheala jest w stanie zawarować przed bramą, zza której ujadają psy, utrzymać ze mną kontakt wzrokowy, poczekać aż odejdę, wrócę i zwolnię ją z komendy.
  • Odwołała się od pogoni za królikiem.
  • Odwołała się w trakcie zabawy z innym psem.
  • I znów.
  • Odwołała się z pełnego pędu do psa, rezygnując z obwąchania go czy w ogóle jakiegokolwiek zapoznania, mimo że była już tuż obok niego.
  • Zareagowała na komendę "zostaw" mimo, że żarcie z niebios (znaczy się z okna bloku) wylądowało tuż pod jej nosem.
  • Kazałam jej zostać na początku uliczki ujadaczy ogródkowych, sama przeszłam na jej koniec, zawołałam i pies zameldował się przy mnie, bez jednego zatrzymania czy spojrzenia w bok.

Więc odpowiadając na pytanie jak tam u nas z posłuszeństwem: no bardzo różnie.